Wszystko przez jedno zdjęcie i jedno opowiadanie... Zainteresowanych owym ‘jednym’ opowiadaniem odsyłam do „Shadow on the Mountain” autorstwa Jenny Guttridge, bo na tej historii opiera się cały zamysł mojej. Dla mniej zainteresowanych poniżej podaję mocno streszczone streszczenie wystarczające, myślę, do zrozumienia, o czym mówią bohaterowie. Co do zdjęcia, pochodzi ono z przedstawienia pt. „Hiawatha” w Shirley Temple Theatre i można je znaleźć w Internecie. Jeśli je zobaczycie, zanim przeczytacie to opowiadanie, to stracicie połowę frajdy za jednym zamachem.

Disklejmer, czyli Disclaimer: Nie przypisuję sobie niczego, co zostało wymyślone i opisane przez Jenny Guttridge w jej opowiadaniu, ja tylko na tym bazuję. „Bonanza” i rodzina Cartwrightów jest własnością producenta, Davida Dortorta; postacie Sary, Benji’ego i Josha wzięłam z filmu „Bonanza: Powrót” ( Bonanza: The Return) i nie roszczę sobie do żadnego z powyższych elementów żadnych praw. Do reszty owszem.

Przed (dużo przed): Adam i Joe zostają wzięci w niewolę przez Szoszonów, którzy żyją w okropnych warunkach i mają zwyczaj trzymać niewolników. Joe jest ranny, Adam musi pracować. Po różnych perypetiach udaje im się uciec, choć Adam zostaje ciężko ranny i wszyscy myślą, że Indianie go dobili. Jednak odnajduje się i wraca do zdrowia – to tak w wielkim skrócie. To opowiadanie, niestety, nie jest moje, o czym świadczy przemyślana całość i znajomość realiów, a także doskonały styl opowiadającej. Szkoda.

Mnie zainteresował moment, gdy Adam upada na oczach rodziny ze strzałą w plecach. Po obejrzeniu pewnego zdjęcia zaczął kiełkować w moim umyśle potwornie płodny zamysł: „a co by było, gdyby...”

Dla potrzeb mojego opowiadania Adam nie odnalazł się.

Syn Nikogo

by

Agnieska Maria

Zdołali uciec przed ogniem i bandytami, ale nie wiedzieli, gdzie się teraz zwrócić. Było ich pięcioro: pani Mogus, już starsza i w tej chwili ciężko dysząca z wysiłku, kowboj Sam – nazwisko znali nieliczni, a nikt nie pamiętał, by on sam kiedyś go użył, młody Allen, syn pani Mogus, jego siostra Cassie i ich przyjaciółka Sara Cartwright. Wybrali się byli na wycieczkę, ale przyjemne popołudnie szybko przeistoczyło się w chaos pełen chwil nieopisanej grozy. Sara miała nadzieję, że jej ojciec i wuj zdołają ich odnaleźć, bo w szalonej ucieczce cała piątka zapędziła się w nieznane im obszary. Gęsto zalesione wzgórza dawały ochronę przed wzrokiem ścigających, ale mogły kryć w sobie niejedno niebezpieczeństwo.

Usłyszeli konie, pędzące na złamanie karku. W las. To była jedyna ucieczka. Na drodze byli nazbyt widoczni. Przestali zważać na to, czy trzymają się jeszcze razem. W tej chwili liczyło się uniknięcie zagrożenia. Przypadli do ziemi. Konie stawały dęba, brutalnie zatrzymane przez jeźdźców, a mężczyźni już biegli w las za swoją zdobyczą. Musieli byli zobaczyć... Sara poczuła, jak jakaś brutalna siła porywa ją z ziemi, mężczyzna, trzymał ją za ramiona, nagle usłyszała dziwny głuchy odgłos, upadł – zatoczyła się, ale imadło zaciśnięte na jej ramieniu nie pozwoliło jej upaść; Indianin, ten który uderzył tamtego, trzymał jej ramię w żelaznym uścisku. Pociągnął ją na ścieżkę, do konia, wrzucił niemal na jego grzbiet, sam wsiadł i pognali. Bandyci sami stali się teraz uciekającymi, dojrzała jeszcze kilku Indian, o zaciętych twarzach, na koniach, ścigających tamtych. Indianin, który ją ocalił, popędził konia i wydostali się z chaosu pełnego krzyków śmiertelnej trwogi.

Zatrzymali się na chwilę, by jeszcze ujrzeć uciekających, coraz mniej już widocznych, a potem dopiero w obozie. Biedny to był obóz – wytartych tipi i obszarpanych Indian. Mężczyzna ściągnął ją z konia i popchnął w stronę jednego z namiotów. W środku popchnął ją na ziemię i gestem przykazał tak zostać, po czym wyszedł, a Sara usłyszała na zewnątrz głosy. Głosy Indian, bo język był jej nieznany.

Chwilę później mężczyzna przyniósł jej miskę wody; zmoczywszy dłoń, potarł delikatnie jej policzek i cofnął rękę. Miała się zapewne umyć. Gdy zaczęła, skinął głową i znów wyszedł. Tym razem, gdy wrócił, postawił coś na ziemi i wręczył jej miskę, najwyraźniej z jakąś potrawą o nieszczególnie apetycznym wyglądzie, i kubek z wodą. Sam usiadł nieco dalej i zaczął jeść to, co przyniósł dla siebie, przyglądając się jej. Sara spuściła oczy, unikając jego natarczywego wzroku, i sama się posiliła mimo braku apetytu, wiedząc, że straciła dużo sił podczas ucieczki przez bandytami. Pomyślała o Mogusach; być może Indianie ich również uratowali, a może uciekli i wracają teraz do domu? Zerknęła na spuszczoną zasłonę wyjściową i spytała:

Co z innymi? Tymi, którzy byli ze mną?

Chciała wstać, ale mężczyzna gwałtownym ruchem nakazał jej pozostanie na miejscu. Nie odpowiedział na jej pytanie. Przemknęło jej przez myśl, że może on nie rozumie po angielsku, lecz może by spytać jeszcze raz – nagle podniósł się, powtórzył gest: Zostać. – i opuścił namiot. Nie wiedząc, co się dzieje, zmęczona dotychczasowymi przeżyciami, zgasiwszy już pragnienie i zaspokoiwszy pierwszy głód, położyła się na chwilę, by odpocząć, z nadzieją, że mężczyzna nie będzie miał jej tego za złe.

***

Gdy się obudziła, ktoś się nad nią pochylał. Ten mężczyzna. Był zdaje się już wieczór, spostrzegła mimowolnie, zanim poruszyła się z rosnącym niepokojem.

Pochylać się nad kimś można na wiele sposobów. Nie bardzo podobało jej się coś w jego sposobie, jego wzroku, tym, jak na nią patrzył. W nagłym przypływie – czy raczej przebłysku, odepchnęła go; jej ręka trafiła na twarde mięśnie i jeszcze twardsze, ostre kości. Był chudy jak wszyscy inni, których widziała. Ale nie to spowodowało, że z nagła na jej twarz wypłynął rumieniec. Dziwnie, przemknęło jej przez myśl, i jednocześnie zdała sobie sprawę, że to myśl nielogiczna i niepasująca do sytuacji – ale dziwne to, że obnażony tors pokryty włosami wydaje się być bardziej nagi niż tors gładki. Jej palce natrafiły bowiem na miękki, acz wyraźnie wyczuwalny mech włosów na jego piersi. Z nagła zdała sobie sprawę, że wszyscy Indianie, których kiedykolwiek widziała, mieli gładkie torsy.

Odepchnęła go mocniej, gdy pochylił się jeszcze bliżej niż poprzednio, ale nie zdawało się to na nim zrobić najmniejszego wrażenia, otoczył ją ramionami i poczuła na twarzy jego ciepły oddech.

Czuł, jak jej napięte mięśnie sztywnieją w jego ramionach, i począł się przyglądać jej oczom. Przez nieskończenie długą chwilę tylko patrzył. W jej oczach narastał lęk, przerażenie, strach wręcz paniczny, im bardziej się ku niej pochylał, im dłużej ją trzymał, im dłużej patrzył – z tak bliska – na jej twarz.

Nie wiedziała, dlaczego w końcu się odsunął – ale nie odszedł. Usiadł, wciąż na nią patrząc. Niezdolna się poruszyć pod jego spojrzeniem, jeszcze sparaliżowana strachem, siłą woli usiłowała zdławić serce trzepoczące się w jej piersi jak schwytany ptak. Musiał, musiał zauważyć drganie skóry w takt tego rozrywającego ją łomotu, tam, właśnie tam, gdzie patrzył, w tym miejscu, musiał to widzieć, tam patrzył!…

Widział, jak pod materiałem sukni skóra na jej piersi silnie drga w rytmicznym tempie szybko bijącego serca. Tak szybko, że spowodować to musiał ten strach, który był w jej oczach. Nie chciał, żeby się go tak bała. Nie pożądał jej tak bardzo, by ją zmuszać. Była ładna; ale wolałby, żeby tego chciała. Czas mógł ją przekonać. Gdyby chciał jej na jedną noc, miałby ją. Jeśli na dłużej, mógł jej dać odpowiednio dużo czasu, żeby mu zaufała.

W końcu wstał. Podążała wzrokiem za jego szczupłą – nazbyt – sylwetką; owinięty w koc, położył się niedaleko niej. Drgnęła ze strachu, gdy położył dłoń na jej ramieniu. Ale pozostał tam, gdzie był, i nie dotknął jej w żaden inny sposób.

Gdy była pewna, że usnął, poczuła, jak kula szlochu znów spazmatycznie drga w jej gardle. Gdyby tylko wypuścić jedno jedyne westchnienie, gdyby jedno... Jej ramiona drgnęły, a kula nagle się rozprysła i gwałtowny szloch wezbrał niepowstrzymanie w jej gardle. Obok niej coś się poruszyło szybkim, spłoszonym ruchem – poderwał głowę i wpatrzył się w nią, rozbudzony. Uczynił ruch, jakby chciał się przysunąć, ale pozostał na miejscu; obróciła się doń plecami gwałtownym ruchem, kuląc się w odruchowej reakcji, zamykając się we własnym świecie strachu i rozpaczy. On jej nie ratował, on ją sobie zabrał!

Usłyszała, jak się poruszył; po dłuższej chwili na jej ramiona opadł koc. Mężczyzna dotknął jej włosów miękkim gestem – skuliła się – potem cofnął się w głąb namiotu. Tam pozostał, przynajmniej dopóki nie uśpił jej jej własny płacz.

***

Kiedy się obudziła, nadal tam był; jeszcze spał. W porannym świetle padającym przez górny otwór tipi, nieco spokojniejsza, mogła mu się dokładniej przyjrzeć. Był przystojny, może w jej wieku; raczej jednak starszy. We śnie wyglądał chłopięco. Nie był Indianinem.

Mimo grzywy czarnych włosów, nie wyglądał na Szoszona; miał miękkie rysy twarzy, zgrabny prosty nos, delikatną oprawę oczu. Mógł być Metysem; na kościach policzkowych, dość wyrazistych, złocił się powiew dzikości. Jego włosy lśniły granatowym połyskiem w porannym słońcu, ale układały się miękko, jedwabiście na jego ramionach, nie jak u Indian, których widziała – oni mieli sztywne, grube, bardzo proste włosy.

Nagle otworzył oczy i wbił w nią palący wzrok. Oczy miał ciemne i dzikie; z nagła wydał jej się bardziej… „indiański”. Zauważył, że mu się przygląda, usiadł, a jego wzrok nieco złagodniał. Był półnagi, i rzeczywiście miał ciemne fale włosów na piersi. Przez chwilę pozwolił jej patrzeć; potem wstał, gestem nakazał jej zostać, sam zaś wyszedł. Wrócił, tak jak wczoraj, z wodą i posiłkiem dla obojga. Z wahaniem przyjęła poczęstunek, ale wydawał się nie zauważyć tego wahania, lub też je zignorował. Usiadł naprzeciw niej, jedząc, i nadal się nie odzywał. Po posiłku Sara odstawiła miskę i, zawahawszy się przez chwilę, spytała miękko:

- Jak masz na imię?

Popatrzył na nią ze zdziwieniem, zapewne nie oczekiwał, że się do niego odezwie. Po chwili powiedział krótko:

- Szekele.

- To twoje imię? – drążyła. Skinął głową, patrząc na nią uważniej.

Spuściła wzrok, bawiąc się rąbkiem sukni. – Szekele – powtórzyła jego imię. – Wiem, że jesteś mężczyzną honorowym, i że mnie nie skrzywdzisz.

Zerknęła nań szybko; słuchał ze zmarszczoną brwią, raczej jednak zainteresowany niż zły.

- Tęsknię za moją rodziną – powiedziała. – Wiem, że możesz mi pomóc do nich wrócić. Możesz mnie

prowadzić tak, żebym nigdy nie znalazła drogi powrotnej i nie zdradziła waszego obozu. Chcę tylko do nich wrócić.

Znów nań spojrzała; tym razem się wyraźnie nachmurzył. Wstał, patrząc na nią z namysłem, a trochę z gniewem. W oczach miał upór; być może nie chciał jej puścić. Wyszedł.

Wstała, ot, żeby wyprostować nogi, i przeszła parę kroków. Na zewnątrz słyszała toczące się życie obozu, głosy dzieci, mężczyzn, kobiet. Czy miała być jego squaw? Czy została uratowana, czy porwana? Czy powinna uciekać – ale gdzie, gdzie? Jak? Ze środka obozu? W biały dzień? Uchyliła nieco zasłonę wejściową, zerkając na zewnątrz. Ujrzała luźną gromadkę ludzi; jeden z nich, starszy mężczyzna o okrutnych oczach, rzucił nagle spojrzenie na jej namiot – mimo odległości dojrzała na jego twarzy pożądanie. Cofnęła się szybko, opuszczając zasłonę. Nie mogła wyjść sama; być może w tej chwili była bezpieczniejsza z Szekele niż bez niego. On jej nie skrzywdził, choć miał okazję. Uciekać mogła nocą, lub gdy będzie z nim sam na sam, najlepiej poza obozem.

Po dłuższym czasie wrócił; gestem kazał jej wstać i iść za sobą. Czuła spojrzenia innych, szczególnie jedno, natarczywe, pożądliwe, głodne; uniosła głowę, prostując się, i poczuła na sobie wzrok Szekele; obejrzał się, po czym ujął ją za ramię i pociągnął lekko za sobą. Tamten rzucił za nim nienawistne spojrzenie, ale zajął wzrok czymś innym. Oznaczył swój teren, pomyślała o Szekele. Z tym samym poczuciem własności kowboj na zabawie ujmował ramię jednej z najładniejszych dziewcząt i wzrokiem informował rywali, że ona tańczy z nim i z nikim innym.

Jakby podążając za tokiem jej myśli w tipi, Szekele wyprowadził ją poza obóz. Szli przez dłuższy czas, zdawało jej się, że schodzą w dół ze wzgórz; w pobliżu słyszała rzekę lub strumień.

- Gdzie idziemy?

Kiedy nie odpowiedział, zatrzymała się tak niespodzianie, że aż szarpnęła nim do tyłu.

- Gdzie idziemy? – powtórzyła uparcie. Nie wierzyła własnym oczom, gdy uśmiechnął się lekko, potrząsając głową. Zdało jej się nawet, że dojrzała dołeczki w jego policzkach. Szekele łagodnie pociągnął ją za sobą; po kilkunastu może minutach, może dwudziestu kilku, stanęli na zboczu wzgórza, u stóp którego pienił się niewielki wodospad; woda ze strumienia spadała z niewielkiej skarpy niedaleko nich, rzucając garście tęczy w powietrze.

Sara spojrzała na Szekele; wyraźnie czekał na jej reakcję, zadowolony z czegoś.

- Ślicznie tu – powiedziała. Chyba na to czekał, bo pociągnął ją lekko, by zeszła z nim w dół. Jej noga

poślizgnęła się nagle, pozbawiając ją równowagi; Szekele zauważył to nazbyt późno, a ziemia pod ich stopami była wilgotna...

Przez chwilę leżała oszołomiona upadkiem. Szekele ostrożnie się poruszył; był ciężki. Uniósł tułów na rękach, chcąc wstać, ale upadł niezgrabnie z powrotem na nią. Rzucił jej przepraszające spojrzenie i oglądnął się, sprawdzając, co uwięziło jego nogę. Szarpnął się kilkakrotnie, aż Sara jęknęła, gdy ramieniem uderzył w jej ramię; znieruchomiał, po czym spojrzał na jej ramię, chwycił za materiał i szarpnął. Syknęła, kiedy badał skaleczenie, ale sama zerknęła z ciekawością. Kilka dużych drzazg, aż dziwne, że tak bolało. On otarł niecierpliwie krew kapiącą mu z rozciętego policzka na jej suknię i twarz i pochylił się nad skaleczeniem; poczuła jego wargi na skórze, gdy chwycił zębami największą drzazgę, potem znieruchomiał i nagle pociągnął. Mimo zaciśniętych warg wydała z siebie cichy odgłos bólu, ale skinęła, by kontynuował. Nie była ostatecznie miejską mimozką i wychowała się na ranczo, gdzie takie przypadki były codziennością i nikt nie zwracał na nie szczególnej uwagi. Delikatnie uchwycił kolejną zadrę, ściskając lekko skórę palcami, żeby łatwiej było wydobyć czubek drzazgi na powierzchnię, i znów szarpnął. Tym razem była cicho; spojrzał na nią z uznaniem, zanim znów pochylił się nad jej ramieniem.

- Sara!

Szekele poderwał się na dźwięk głosu; rozbrzmiał strzał, on szarpnął się dziwnie – ujrzała krwawą dziurę w jego piersi – upadł na nią ciężko; zrobiło jej się dziwnie słabo...

- Sara!

Ujrzała nad sobą twarz ojca, a jakaś siła uniosła przygniatający ją bezwładny ciężar. Usiadła z trudem, czując, jak wszystko wokół niej wiruje, gdy spojrzała na plamę krwi na swojej sukni.

- Tato – odetchnęła, ale zaraz spojrzała w bok, na Szekele. – Czy on...?

- Żyje – odpowiedział jej głos stryja. Hoss, brat jej ojca, oglądał właśnie ranę. – Mocno krwawi – zauważył.

- Trzeba zatamować krew – zareagowała natychmiast. Widząc zdumiony wzrok ojca, zrozumiała nagle, jak

oni musieli zrozumieć to, co zapewne przed chwilą zobaczyli. – Uratował mnie przed bandytami – powiedziała szybko. – Poślizgnęłam się tam na zboczu... upadliśmy. Nic mi się nie stało. Zdaje się, że noga mu uwięzła... nie mógł wstać... potem zobaczył, że się zadrapałam, wyjmował drzazgi...

- Jak daleko jesteśmy od ich obozu? – spytał Hoss, przytykając w międzyczasie chustkę do rany i oglądając się na uwięzioną w plątaninie połamanych gałęzi nogę młodego człowieka.

- Godzinę piechotą, może trochę mniej – oceniła Sara.

- Zanim go znajdą, może się wykrwawić – stwierdził Hoss. – Zabieramy go do lekarza?

Joe, ojciec Sary, zastanowił się. Jej informacje go zaskoczyły, a własny postępek w ich świetle zaszokował, ale nauczony był podejmować decyzje szybko w razie niebezpieczeństwa.

- Nie możemy zostać – stwierdził rzecz oczywistą. – Zgadzam się, że może się wykrwawić. Wiedzą, gdzie poszliście?

- Wątpię – Sara wzruszyła ramionami.

- Zabieramy go.

Hoss opatrzył ranę najlepiej, jak mógł w tych warunkach, i wziął rannego na ręce. – Obie kule trafiły bliżej ramienia niż płuca – powiedział spokojnie. – Największym niebezpieczeństwem jest krwawienie. Wśród żołnierzy jest lekarz, zajmie się nim.

- Żołnierze? – Sara zwinnie powstała na nogi, otrząsnąwszy się z pierwszego szoku. – Dwie kule?

- Strzelaliśmy obaj – powiedział chmurnie Joe, kierując się do koni. – Szybciej, chcę się oddalić od tych Szoszonów, dość ich się w życiu naoglądałem.

Na to i Hoss spochmurniał, ale nic nie powiedział. Ruszyli kłusem; Hoss ostrożnie podtrzymywał wciąż nieprzytomnego mężczyznę na swoim wierzchowcu, a Sara spoglądała na nich z niepokojem w oczach.

- Ma opatrywać Indianina? – dowódca nie dowierzał własnym uszom.

- Tak – powiedział spokojnie Hoss. Był wyższy i co najmniej dwa razy szerszy od oficera, który mimowolnie

cofnął się przed tym wizerunkiem z wolna budzącego się cyklonu.

- To nie jest Indianin – stwierdził rzeczowo lekarz, który w międzyczasie oglądał rannego. – Czy kule są w ciele?

- Tak.

Joe bez słowa pochylił się nad twarzą młodego człowieka; poczuł na sobie cień swego znacznie potężniejszego brata.

- Przepraszam – z zapatrzenia obudził ich głos lekarza. Medyk patrzył na nich z zainteresowaniem, a

pozyskawszy ich uwagę, podał buteleczkę i kawałek materiału. – Radzę go uśpić, nie wiem, czy nie odzyska przytomności przy wyjmowaniu kul, a chcę to zrobić możliwie szybko, bo jak rozumiem, Szoszoni mogą nie być zachwyceni.

- Ja się tym zajmę – Hoss ujął obie rzeczy z dziwnym wyrazem twarzy. Joe cofnął się, by zrobić mu miejsce,

ale nie mógł oderwać oczu od tej twarzy, którą widział ostatnio wiele, wiele lat temu, twarzy, która należała do jego dawno... a może żył?

- Tato?

Joe objął córkę i spytał cichym, napiętym, ochrypłym głosem: – On jest... Szoszonem?

Wzruszyła ramionami. – Nie wygląda – przyznała. – Ale żyje wśród nich.

- A... – zawahał się. – A widziałaś tam... innego... białego?

- Nie – potrząsnęła głową. – Czemu?

Joe przygryzł wargi, a wyraz jego twarzy dał jej jasno do zrozumienia, że coś nim mocno wstrząsnęło.

- Tato?

- Pamiętasz może... zdjęcie... takie stare zdjęcie... – nie odrywał wzroku od Szekele, który szarpnął głową,

czując duszący zapach eteru, ale po chwili się uspokoił i leżał bezwładnie, podczas gdy lekarz z zawodowym spokojem szukał jednej z kul. – ... twojego stryja... A... – zająknął się – Adama?...

Z zastanowieniem poszukała w pamięci mglistego wspomnienia nieco zamazanej, uśmiechniętej twarzy mężczyzny w ciemnym ubraniu. Tyle pamiętała; zmarł, zanim w ogóle jej rodzice się poznali. – Bo ja wiem... – powiedziała z namysłem. Wpatrując się w uśpioną twarz Szekele, miała nagle przebłysk wspomnienia. – Czy on...? – wskazała wzrokiem rannego.

Joe nerwowo przeszukiwał kieszenie; w końcu wyciągnął niewielkie, płaskie metalowe pudełko, a z niego fotografię. – To twój stryj.

Sara wpatrzyła się niemo w twarz niemal bliźniaczo podobną do twarzy Szekele, tylko uśmiechniętą, i o bardziej miękkich rysach. – To mój stryj – powtórzyła w końcu.

- Myśleliśmy, że Szoszoni go zabili – powiedział jej ojciec nieobecnym głosem.

- Myśleliście, że Szoszoni go zabili – powtórzyła znów jak echo. Po chwili dotarło do niej, co powiedział. – Widziałam tylko Indian – szepnęła. – Tylko Indian.

- Widziałem, jak upadł – mówił jej ojciec jakby do siebie. – Miał strzałę w plecach. Nie mogliśmy go potem znaleźć. Indianie zniknęli, on też. Wszystko przez to, że po mnie wrócił. A ja go zostawiłem.

- Ja też go zostawiłem – powiedział Hoss cicho, pomagając lekarzowi nałożyć opatrunek. – Ja też byłem przekonany, że go więcej nie zobaczymy. Jeśli masz kogoś winić, to wiń nas wszystkich, albo zrozum, że nikt nie jest winny. Szukaliśmy go.

- Rozumiem, że to rodzina – lekarz wtrącił się nieśmiało, umocowując wolną końcówkę bandaża.

- Bratanek – Hoss delikatnie pogładził blady policzek rannego. – Jedźmy.

***

Sara drgnęła i podniosła głowę. W pokoju hotelowym nie było nikogo oprócz niej i Szekele, który już trzeci dzień leżał nieprzytomny. Opierała głowę na jego ramieniu, czuwając; musiała się zdrzemnąć w tej pozycji. Wstała, by rozprostować zesztywniałe od niewygodnej pozycji członki. Na stole, oparte o wazonik, stało zdjęcie jej stryja Adama; podeszła, by jeszcze raz mu się przyjrzeć. Był przystojnym mężczyzną, a duży pierwiastek tej urody odziedziczył jego syn. Szekele. Ciekawe, czy miał jakieś nieindiańskie imię. Z trudem docierało do niej, że jest jej bratem stryjecznym. Pomyślała o tym, jak trzymał ją w ramionach tamtego wieczora, ale szybko odpędziła przykre wspomnienie; wolała pamiętać uśmiech w jego oczach tam nad wodospadem.

- Sara.

Obróciła się, zaskoczona, na dźwięk swojego imienia. Szekele głos miał słaby i ochrypły, ale patrzył przytomnie.

- Szekele.

Pogładziła go po twarzy z uśmiechem. – Jak to dobrze, że się w końcu obudziłeś; wszyscy się martwiliśmy.

Patrzył na nią pytająco, nie rozpoznając otoczenia, niepewny, kim byli ci „wszyscy”, którzy się mieli o niego martwić. Z wdzięcznością przyjął łyk wody, a nawet pomoc Sary, kiedy nie mógł podnieść głowy, by się napić.

- Przez dwa dni byłeś nieprzytomny – poinformowała go, widząc, jak jest słaby. – Straciłeś dużo krwi.

Badał ją wzrokiem, jakby domagając się szczegółów. Opowiedziała więc, usiadłszy na łóżku, jak został ranny, jak go opatrzyli i przywieźli tutaj. Potem wstała, podeszła do stolika i podała mu zdjęcie.

Wpatrywał się w nie rozszerzonymi oczyma, bez słowa.

- Szekele – odezwała się miękko. – Na tym zdjęciu... to jest mój stryj.

Na to wbił w nią palący, dziki wzrok, patrzył przez chwilę, po czym znów wpatrzył się w fotografię.

- Zaginął... zabrali go Szoszoni – powiedziała cicho. Niemal poderwał się, słysząc to, ale był nazbyt słaby i opadł ciężko z powrotem na poduszki. Przygryzła nerwowo wargi. – Nie powinieneś się ruszać.

Wpatrywał się w nią dziko przez chwilę, po czym przymknął oczy, świadomie walcząc o samokontrolę. Uspokoiwszy się nieco, otworzył oczy i ponaglił ją wzrokiem. Sięgnęła po drugie zdjęcie. Starszy mężczyzna siedział w otoczeniu trzech stojących, dorosłych, ale znacznie młodszych mężczyzn.

- To mój ojciec – wskazała. – To stryj Hoss. Stryj Adam... był najstarszy. – Westchnęła mimowolnie;

wskazała mężczyznę siedzącego w środku. – To dziadek. Mój... i twój.

Przymknął oczy, tym razem w zmęczeniu. Na zewnątrz rozległy się kroki, a po chwili otwarły się drzwi i wszedł jej ojciec i stryj. Wstała, a Szekele otworzył oczy, wpatrując się w obu mężczyzn, zmienionych przecież od czasu, gdy zrobiono to zdjęcie, a jednak wciąż łatwo rozpoznawalnych na jego podstawie.

- Szoszoni wzięli w niewolę ojca i... stryja Adama – powiedziała Sara. – Ojciec powie ci resztę.

Joe szybko przysiadł na miejscu, które przedtem zajmowała jego córka, a Hoss przykucnął obok łóżka. – Witaj, chłopcze.

„Chłopiec” obrzucił ich wrogim spojrzeniem, jeszcze raz zerknął na zdjęcie, po czym wpił płonący wzrok w ojca dziewczyny. – Mów – zażądał krótko, ochrypłym jeszcze głosem.

Joe, po raz pierwszy ze wzruszeniem raczej niż rozpaczliwym bólem, powrócił pamięcią do tamtych wydarzeń. Mówił o swojej ranie, wysiłkach ukochanego najstarszego brata, by go ocalić, jego powrocie po tym, jak stanął znów na terytorium białych, walce, w końcu o strasznej scenie, gdy – bezradni – ujrzeli, jak upada ze śmiercionośną strzałą w plecach; o poszukiwaniach i braku jakichkolwiek śladów zarówno po Indianach, jak i po ich bracie.

Gdy skończył, Hoss sięgnął po szklankę i uniósł głowę rannego, który z trudem już bronił się przed zaśnięciem; Szekele wypił chciwie kilka łyków wody, po czym jego powieki przymknęły się sennie.

- Odpocznij, chłopcze – Hoss odstawił szklankę i pogładził czoło młodego człowieka. Ten słabo odwrócił

głowę od pieszczoty, nie otwierając oczu, a po niedługiej chwili oddech jego się pogłębił i wyrównał w głębokim, uzdrawiającym śnie.

Kiedy później się budził, przyjmował posiłki i wodę, ale nie odzywał się; w większości spał. Łaskawie tolerował ich wokół siebie, trudno było jednak powiedzieć, co naprawdę o nich myśli. Na nieśmiałą sugestię Joe, że może tęskni, lekarz pokręcił głową.

- Tym nie ma co sobie zawracać głowy, jeśli leży wam na sercu jego zdrowie i życie.

Zareagowali gwałtownie, a on wyjaśnił: – Planuje się znaleźć Szoszonów i... wiecie. Jutro nastąpi ewakuacja osadników z pobliskich terenów, szczególnie tych blisko wzgórz. Lepiej go zabierzcie w bezpieczne miejsce, ostatecznie gdzie ma być, jak nie z rodziną.

- Pewnie tak – zgodzili się chmurnie, pamiętając ostatni raz, gdy wojsko stanęło naprzeciw Szoszonów, i jak

ich brat upadł na ich oczach, śmiertelnie – jak wtedy sądzili – raniony.

Rano po Szekele nie było śladu. Ze stajni zniknął jeden z koni.

***

Młody człowiek osunął się z powrotem na ziemię. Od dłuższej chwili próbował wstać, ale nocna podróż spowodowała ponowne otwarcie się rany, przez co był jeszcze słabszy i męczyły go zawroty głowy. Wokół szumiał obóz, zbierający się gorączkowo do dalekiej drogi. Zdołał ich ostrzec, jak wierzył, na czas. Byli jego plemieniem i miał obowiązek ich ratować. Czuł, że obowiązek spełnił.

- Mam ci pomóc – obok niego pojawił się znajomy cień. Szekele pozwolił, żeby tamten podciągnął go do pionu, po czym szepnął mu cicho, acz wolno i wyraźnie: – Chcę zostać w tyle.

Tamten rzucił mu szybkie spojrzenie i niezauważalnie skinął głową. – Spakowałem twoje rzeczy – powiedział. – Musisz mi pozwolić jechać konno, z tobą, sam się nie utrzymasz.

Szekele spojrzał w ciemne oczy niewolnika. – Nie. – Tu zniżył głos. – Kiedy już zostaniemy w tyle – mruknął. Tamten rzucił mu spojrzenie pełne dezaprobaty, ale powiedział tylko: – Martwiłem się.

Szybko udało im się odłączyć od grupy; Szekele niemal zwisał z konia, a jego towarzysz spoglądał nań z rosnącym niepokojem, prowadząc wierzchowca. Indianie w pośpiechu przestali zwracać na nich uwagę; wkrótce więc koń stanął na pustej, samotnej ścieżce, a Szekele poczuł, że jakaś siła delikatnie podnosi go do pionu i opiera o coś ciepłego i miękkiego. Z wysiłkiem uniósł powieki, napotykając wzrok towarzysza, który zdążył już wsiąść za nim na konia i oprzeć rannego o siebie.

- Gdzie chcesz jechać? – spytał mężczyzna.

- W drugą stronę – Szekele wykrzesał z siebie blady uśmiech. – Obowiązek... wobec plemienia... spełniłem.

A za to, co ci zrobili... nie wrócę. Pod... bandażem... – poruszył słabo ręką. Tamten sięgnął we wskazane miejsce i ostrożnie wydostał – fotografię.

- Ten... i ten – wskazał Szekele osłabłą ręką. – Ich chcę znaleźć. Byli w mieście... w tę stronę – wskazał.

Jego towarzysz wpatrywał się w zdjęcie ze skupieniem. – Kto to jest? – zapytał w końcu, pokazując ubranego na czarno mężczyznę, stojącego z boku, o twarzy łudząco przypominającej rysy Szekele.

- Mówią, że ich brat – odparł pytany słabszym głosem, opierając się ciężej o tamtego, bezskutecznie walcząc z narastającym zawrotem głowy. – Trzymaj mnie.

***

Hoss zawrócił konia. Dalej już nie mogło być żadnych osadników, nawet jeśli zostaliby mocno w tyle. Szekele nie zostawił żadnych śladów. W zacinającym deszczu świat był zimny i ciemny; tylko przypadkiem jeździec zauważył jasną plamę pod krzakiem.

Pod marną osłoną anemicznych krzewów skuliły się dwa ciemne kształty. Jedna ze skulonych postaci leżała bezwładnie w ramionach drugiej, która bezskutecznie usiłowała osłonić ją własnym ciałem przed ulewą, bezradnym, wzruszającym rodzicielskim gestem. Ciemny kształt wzdrygnął się, gdy Hoss przyklęknął obok. Ciemne, płonące oczy mężczyzny badały czujnie twarz przybysza; Hoss uśmiechnął się uspokajająco, zrzucając z siebie płaszcz przeciwdeszczowy, którym okrył bezwładną postać. Rozpoznał Szekele; bandaż przemókł, rana wyraźnie znów krwawiła.

- Nie powinien był iść – powiedział drugi mężczyzna głosem ochrypniętym jakby od długiego nieużywania. – Nie powinien był się ruszać.

- Macie jakieś rzeczy?

Tamten skinął głową w stronę zatopionych w ciemności krzewów. – Koń. Wszystko jest na nim.

- Możesz jechać?

Nieme potaknięcie.

- Będziesz musiał mi go podać, kiedy wsiądę – Hoss szczelniej okrył Szekele. – Trzeba go zawieźć do lekarza. Jeśli będziemy jechać przez noc, nad ranem dotrzemy do miasta. Może szybciej.

Tamten znów skinął głową, delikatnie podniósł Szekele, a kiedy Hoss wsiadł na konia, podał mu ostrożnie bezwładne ciało; po chwili zjawił się przy boku Hossa na koniu.

Hoss czuł promieniujące z Szekele alarmujące ciepło. Tym większa ogarnęła go ulga, gdy ujrzał grupę osadników i swojego brata, a przede wszystkim wóz. – Położysz go na wozie – zwrócił się do towarzysza. – Mniej go wytrzęsie, a będziemy mogli szybciej jechać.

Tamten bez słowa wykonał polecenie, a po chwili wahania sam też się tam usadowił, siadając przy głowie rannego. Ktoś troskliwie zarzucił mu kurtkę na nagie ramiona; nikt nie protestował przeciwko jego obecności ani zwiększeniu ciężaru wozu. Oparł głowę o siedzenie dla woźnicy, po raz pierwszy pozwalając sobie na chwilę zmęczenia.

- Szekele? – spytał Joe z nadzieją, widząc, że jego brat kogoś przywiózł. Hoss skinął głową.

- Ma gorączkę – powiedział. – Ten drugi też jest przemoczony na wskroś. Trzeba ich obu zabrać do lekarza.

- Kim jest ten drugi? – Joe popędził konia.

- Nie wiem. Na razie jego niańką – Hoss spojrzał na wóz, gdzie jedna ciemna postać z powrotem pochyliła się nad drugą.

***

Lekarz przykrył ramiona Szekele i uśmiechnął się. – Nie jest tak źle. Myślę, że z tego wyjdzie. Gdzie ten drugi?

- Ten drugi też myśli, że chłopak z tego wyjdzie – zaśmiał się Hoss – w związku z czym w końcu poszedł wziąć gorącą kąpiel.

Towarzysz Szekele nie odstępował rannego na krok i dopiero rano, kiedy stan młodego człowieka trochę się ustabilizował, a gorączka nieco spadła, pozwolił sobie na chwilę wytchnienia i relaksu. Lekarz jeszcze go dobrze nie obejrzał, zajmując się rannym, a zdawał sobie sprawę, że ów wierny cień Szekele przemókł na wskroś tej nocy. Nawet mokre, jego włosy nie były całkiem proste, czyli nie był Indianinem. Może był Metysem, jak jego młody towarzysz – może był biały i znali się spoza szoszońskiego obozu. Więcej nie dało się o nim powiedzieć, być może jedynie to, że był jeszcze chudszy niż Szekele; na ostro rysujących się pod skórą kościach opięte były suche, żelazne, żylaste mięśnie. Twarz zasłaniały mu, jak dotąd, włosy.

Teraz relaksował się w wannie, jak się przekonali, zaglądając do pokoiku obok. Nie pamiętał, kiedy ostatnio mógł sobie pozwolić na tak niewyobrażalną przyjemność, zamierzał więc wykorzystać każdą uncję ciepła i każdą cichą wolną chwilę do samego końca.

Poczuwszy na sobie czyjś wzrok, otworzył senne oczy i powitał ich skinieniem głowy. Był znacznie starszy, niż lekarz się spodziewał, ale trudno było też ocenić jego wiek z samej postawy. Miał głęboko czarne włosy i spaloną słońcem skórę; w twarzy płonęło dwoje ciemnych oczu. Nie wyglądał na Metysa, więc może biały.

Mężczyzna w wannie zmrużył oczy, przypatrując się z kolei reakcji Hossa. Potwierdzała ona jedynie słowa Szekele.

- Widziałem zdjęcie – powiedział do Hossa miękko. – Syn – wypowiadał to słowo pieściwie – syn mi mówił... Przepraszam, ale nie wyglądamy na braci.

Hoss uchwycił silnie framugę drzwi, by nie upaść, i chłonął chciwie ten głos. Poczuł za sobą obecność Joe, który nagle oparł się ciężko o drugą stronę framugi. Mężczyzna przyglądał im się z niekłamanym zainteresowaniem, po czym przysunął się do brzegu wanny; woda zafalowała.

- Straciłem pamięć – powiedział z prostotą. – Byłem ciężko chory przez długi czas; być może po tym, jak mnie zraniono – nie pamiętam. Syn twierdzi, że wszystko się zgadza... Zdjęcie na pewno o czymś świadczy.

Rezygnując z wykorzystania resztek ciepła, poruszył się, jakby chciał wstać. Nagle Joe, szybkim, cichym głosem, zaczął wyliczać blizny mężczyzny, skąd się wzięły i gdzie były. Tamten znieruchomiał, słuchając uważnie, sprawdzając w pamięci prawdziwość informacji. Potem wolno wstał, sięgnął po ręcznik i, owinąwszy biodra, podszedł do Joe.

- Nawet nie jesteśmy podobni – powiedział miękko – ale tyle wiesz... Nie widziałem białych ludzi przez wszystkie te lata... nikt ci nie mógł powiedzieć, nie mogłeś mnie widzieć... to wszystko stare blizny... musiałeś mnie znać...

- Adam...

Obaj bracia wpatrzyli się w niego chciwie.

- Jak... jakie macie nazwisko? – spytał nagle. Usłyszawszy odpowiedź, zastanowił się. – Tak mi powiedzieli... że tak się nazywam... nawet i to wiecie...

- Willow ci powiedziała? – spytał nagle Joe. Pamiętał młodą Szoszonkę, która starała się im pomóc, i na którą

jego brat patrzył z tym smutnym, tęsknym wyrazem twarzy. Jeśli którakolwiek, to ona. Ona musiała być matką Szekele. – Jego matka?

Adam patrzył na niego, na zewnątrz spokojny, lecz w środku wstrząśnięty. – Nawet i to wiesz. Tak. Jest jego matką. Była – poprawił się. – Dlatego pozwolili mu być członkiem plemienia.

Odgarnął długie, mokre włosy. – Bałem się o niego. Najpierw ten strzał... potem nie wracał... a potem nagle wrócił ranny – urwał nagle. – On wrócił po mnie. Nie myślałem... ja tam byłem nikim.

Oparł się w zamyśleniu o ścianę, patrząc na uśpioną postać w łóżku. – Ja byłem nikim... a on po mnie wrócił. Powiedział, że za to, co mi zrobili, już do nich nie wróci.

- Twój syn – stwierdził Hoss głosem drżącym ze wzruszenia. Adam skinął głową.

- Nieodrodny syn – powiedział z niezrozumiałym żalem.

- Szekele to dzielny chłopak – Joe położył mu dłoń na ramieniu.

- Ma na imię Dawid – odparł Adam. – Ochrzciłem go; Willow się zgodziła. Nie nazywajcie go Szekele.

- A co to znaczy? – spytał Hoss, a nagłe podejrzenie zaczęło kiełkować w jego duszy.

- ‘Szekele’ to znaczy: Syn Nikogo.

***

Adam obejrzał się w lustrze w głębi sklepu i popatrzył niepewnie na Joe.

- Dobrze jest – zapewnił go tamten.

Adam wygładził kołnierzyk białej koszuli i znów przyjrzał się sobie krytycznie.

- Dziwnie się czuję – przyznał. Odgarnął włosy. – Chyba muszę je czymś spiąć.

- Obetniemy.

Drgnął i obejrzał się na mówiącego. – Wtedy już się całkiem nie poznam.

Joe roześmiał się.

- Dobrze, kupimy ci coś do włosów.

Adam poprawił marynarkę, rzucając ostatnie spojrzenie na eleganckiego nieznajomego w lustrze. – Głupio mi pytać... Dawid nie ma takich ubrań.

- Kupimy, jak będzie mógł przymierzyć – pocieszył go Joe. – Na razie i tak nie będzie za dużo wstawał. Wybierz mu jakieś spodnie i koszulę na podróż i wystarczy.

Adam odgarnął nerwowym ruchem niesforne włosy, patrząc na leżące na ladzie ubrania. – Oddam ci pieniądze.

Joe poklepał go uspokajająco po ramieniu. – Braciszku, nawet ja nie pamiętam, ile razy pożyczałeś mi pieniądze, i ile z tego nie musiałem oddawać.

- Aha. – Adam nadal czuł się dziwnie, ale wciąż się uczył o swojej rodzinie, więc po prostu przyjął informację.

Sprzedawczyni uśmiechała się, gdy Joe uiszczał rachunek.

- Bardzo pan przystojnie wygląda – zwróciła się do Adama. Pół miasta już wiedziało, kim jest ten

wychudzony, długowłosy mężczyzna; sklep zaś i fryzjer były instytucjami, które zawsze służyły najlepszą informacją. Sprzedawczyni nie dopatrywała się w nim niczego „dzikiego”, ujęło ją za to jego urocze zakłopotanie i niemalże nieśmiałość. Uśmiechnął się w odpowiedzi jakby z zażenowaniem:

- Bardzo pani uprzejma – i skinął jej grzecznie głową, tym jednym gestem zapewniając sobie nieświadomie w

całym mieście jednogłośną opinię niezwykle uroczego dżentelmena.

W hotelu recepcjonista okazał lekkie zdębienie na ich widok, a Joe zwycięsko się uśmiechnął. Dawid jeszcze spał; siedziała przy nim Sara. Wstała, gdy weszli, a na jej twarzy odbiło się osłupienie. Joe zachichotał zaraźliwie, tak że nawet Adam uśmiechnął się nerwowo.

- Saro, poznaj swojego stryja – Joe przedstawił ich sobie z wyszukanie kurtuazyjnym ukłonem. – Adamie, to moja córka, Sara.

Dziewczyna uśmiechnęła się wdzięcznie, pokonując zaskoczenie, i podała stryjowi obie dłonie. – Stryj Hoss mi mówił.

Adam ścisnął lekko jej ręce i spojrzał na Joe. – Nie znam czy nie pamiętam?

- Nie znasz – zapewnił go tamten.

Adam uśmiechnął się łagodnie, dotykając miękko jej włosów i sukni. – Widziałem cię w obozie; byłaś inaczej uczesana... miałaś inną suknię.

Potaknęła. Łagodnie pogładził jej aksamitny policzek. – Śliczna jesteś.

Zarumieniła się płomieniście. – Stryj wygląda też bardzo przystojnie.

Zaśmiał się cicho, czując dziwne ciepło na twarzy. – No, ładnie, wprawiłaś mnie w zakłopotanie. Jak się czuje Dawid?

- Jeszcze się nie obudził – spojrzała w stronę łóżka. – Ale już nie ma gorączki.

Podszedł do łóżka. Pod dotykiem ojcowskiej ręki młody człowiek poruszył się i otworzył oczy. Przez długą chwilę, przytomniejąc, wpatrywał się w ojca rozszerzonymi oczyma, po czym blado uśmiechnął. W innym otoczeniu i ubraniu, gładko ogolony i zrelaksowany, jego ojciec wyglądał wprost dystyngowanie. Czas i odpoczynek miały jeszcze wygładzić jego zmęczoną twarz.

- Bałem się o ciebie – powiedział Adam po szoszońsku. W jego głosie brzmiał wyrzut. – Mogłeś się zabić. Po coś wracał?

Dawid zmarszczył brwi. – Obowiązek… wobec plemienia… wobec ciebie…

- Nie byłeś w stanie jechać – zarzucił mu ojciec. – Plemię plemieniem, ale ja jestem nikt.

- Właśnie dlatego – rzucił syn gniewnie, w zdenerwowaniu chwytając płytko, szybko powietrze. – Myślałem, że ona... ale potem zrozumiałem... że ją też to czeka... i że ty byłeś jak ona... dopóki... dopóki...

- Ciiiiii – Adam położył mu rękę na ustach. – Słaby jesteś. Nie denerwuj się, dziecko. Bałem się o ciebie – może nie mówię rozsądnie.

Dawid skinął głową, wiedząc, że ojciec poddał się przede wszystkim ze względu na jego stan.

- Pamiętasz tych ludzi? – zainteresował się, już spokojniejszy.

- Nie – Adam zawahał się, po czym dodał – ale chyba im wierzę.

- Zostaniesz z nimi?

Wydawał się zaskoczony pytaniem. – Jeśli ty zostaniesz... Pójdę tam, gdzie ty, synku. Mam tylko ciebie.

- I nawzajem – Dawid bawił się palcami ojca. Zerknął ponad jego ramieniem. – A może i nie.

Adam obejrzał się na braci, którzy przyglądali im się z dziwnym wyrazem twarzy; Hoss trzymał w ramionach tacę, którą wyciągnął teraz w ich stronę.

- Byłem coś zjeść i pomyślałem, że wam też przyniosę – powiedział. – To dla ciebie, Joe i Dawida.

- Pomóżcie mi usiąść – odezwał się Dawid z łóżka. Joe poklepał Adama po ramieniu z niewyraźną miną.

- Adam... moglibyście mówić po angielsku?

Zapytany zamrugał, zastanowił się, a jego usta drgnęły dziwnie. – Dobrze, ale rezerwuję sobie szoszoński na kłótnie z synem.

Dawid zakrztusił się, pokręcił głową, ale nic nie powiedział. Hoss pomógł mu wypić jeszcze kilka łyków wody, po czym usadowił go wygodnie na poduszkach i podał mu talerz. – Dasz radę jeść?

- Tę mam zdrową – Dawid poruszył prawą ręką. – Poradzę sobie.

- Trzeba wysłać telegram do ojca – przypomniał Joe znad swojej porcji. – Jak tylko Dawid będzie mógł podróżować, chciałbym, żebyśmy wszyscy pojechali do domu.

- Miło, że nas pytacie o zdanie – wyrwało się Adamowi. Obaj bracia popatrzyli na niego z zaskoczeniem.

- Nie pojedziecie?

- Ale...

- Skoro...

- Przecież... – plątali się.

- Myślę, że pojedziemy – powiedział łaskawie i zajął się swoim posiłkiem. Joe i Hoss wymienili spojrzenia, po czym Joe stwierdził udanie kwaśnym tonem:

- Znowu się mądrzy. Nic się nie zmienił.

Adam i Dawid wymienili spojrzenia. Utarty braterski docinek zabrzmiał w ich uszach dokładnie jak utarty, braterski docinek. Adam uśmiechnął się.

***

Ben Cartwright, patriarcha rodu, siedział na werandzie swojego domu, niecierpliwie wypatrując oczekiwanych gości.

- Gdzież oni są – niecierpliwił się.

Jego synowa Barbara pogładziła go po ramieniu i przypomniała:

- Wiesz, że dyliżans nigdy nie przyjeżdża punktualnie, tato. Być może dopiero dojechali do Virginia City.

- Musiałby się mocno spóźnić – mruknął jak rozdrażniony niedźwiedź, ale doceniał jej wysiłki uspokojenia

go. Z domu wyszła inna kobieta – jego druga synowa, Alicja; za nią wysypała się trójka dorodnych młodzieńców, spośród których szczególną dorodnością wyróżniał się najstarszy z nich, Josh. Josh i Sam byli synami Hossa; Benji – synem Joe, młodszego z braci. Joe miał jeszcze córkę, starszą od Benji’ego, ale Sara miała właśnie wrócić, wraz z ojcem i swoim stryjem Hossem, a przede wszystkim z tym dawno zaginionym i rzewnymi łzami opłakanym, najstarszym z trzech braci – Adamem.

Telegram wspominał coś o niespodziance, co poruszyło najbardziej chłopców – młodzi, poza tym nigdy stryja nie znali; rozumiał. Dla niego świętem i niespodzianką – ba, szokiem! – była wiadomość, że ów opłakany syn żyje – co więcej, że wraca.

Tętent konia przerwał jego rozmyślania. Jeden koń – czyli jeszcze nie oni. Ale gdzież, gdzież oni są! Tamten tak pędzi – może co się stało...

Na podwórze wpadł w pełnym galopie dorodny srokacz, a jeździec osadził go triumfalnie na miejscu. Joe nigdy nie nauczył się jeździć wolno.

Teraz zeskoczył z konia i podbiegł na werandę. – Witajcie. Wyrwałem się wcześniej – tu złapał oddech – bo widzisz, tato, Adam nie pamięta.

Ben zmarszczył brwi. – Nie... – powtórzył i urwał. – Jak to: nie pamięta?

- Adam stracił pamięć po ciężkiej chorobie – wyjaśnił Joe spokojniej. – Dla niego to wszystko jest nowe. Wiem, że chcesz go zobaczyć, uściskać – ale pamiętaj, że dla niego możesz być całkiem obcy. Powinniśmy byli coś wspomnieć w telegramie... przepraszam; ale sami byliśmy w euforii. Kto by o tym myślał?

Objął witającą go żonę i uściskał syna i bratanków. Barbara wyszła tymczasem na podwórze, słysząc daleki odgłos końskich kopyt. – Jadą.

- Nie spieszą się, bo nam niespodziankę wytrzęsie – zaśmiał się Joe. – Zaraz tu będą, bo zostawiłem ich tuż, tuż. Czy pokój gościnny jest wolny? – spytał nagle.

- Dla niespodzianki? – zainteresowała się Alicja. Joe potaknął.

- Wiem, że Adam pewnie będzie chciał się położyć, a Dawid po prostu musi. W jednym pokoju nie będą się gnieść.

- Dawid? – chłopcy wymienili spojrzenia. Niespodzianka zaczynała nabierać konkretnych kształtów.

Nie musieli nazbyt długo czekać na rozwiązanie tej zagadki, gdyż wkrótce na podwórze wtoczył się powozik zaprzężony w dwójkę koni. Hoss zeskoczył z kozła, spiesząc witać żonę. Mężczyzna siedzący obok niego, w białej koszuli i eleganckiej czerni, z długimi, spiętymi z tyłu włosami, zsiadł znacznie spokojniej, zwracając się ku tylnemu siedzeniu. Najpierw pomógł zsiąść Sarze, potem drugiemu pasażerowi.

Ben podniósł się na widok mężczyzny, po czym ciężko usiadł. Widząc to, Joe pospieszył przyprowadzić serdecznie oczekiwanego gościa przed oblicze głowy rodu. Gość powitał Barbarę nieśmiałym skinieniem głowy i ujął wyciągniętą dłoń Alicji, a jego ciemne oczy poszukały Joe.

- Nie znam czy nie pamiętam? – zapytał z rozbrajającą szczerością.

- Nie znasz – odparł Joe.– Dzieci też nie znasz, ani one ciebie. Chłopcy – to wasz stryj. Adam, to Benji, mój młodszy syn; Josh, najstarszy z nich trzech – syn Hossa; brat Josha, Sam.

Chłopcy ujrzeli nadal przystojnego, starszego mężczyznę o zmęczonej, spalonej słońcem twarzy i oczach płonących jak dwa węgle i pełnych wewnętrznej siły. Adam powitał każdego z nich skinieniem głowy, przyglądając im się z równą ciekawością, jak i oni jemu. – Podobni – przyznał. Oglądnął się. – Gdzie Dawid?

Zza jego pleców wysunął się jego cień, lub raczej lustrzane odbicie, jak im się zdało w pierwszej chwili.

- To mój syn, Dawid – powiedział Adam. – Przepraszam, ale gdzie się może położyć?

Ujrzawszy „niespodziankę”, Ben – natychmiast po otrząśnięciu się z szoku – zrewidował swój pogląd na temat dorodności trzech młodzieńców na werandzie. Mimo że wybladły i nazbyt szczupły, młodzian miał szerokie, męskie ramiona, a głową przewyższał Joe. Spośród trzech kuzynów równać mógł się z nim tylko Josh. Dawid wyglądał zresztą na starszego od nich i nie można go już było nazwać chłopcem. Jego miejskiemu ubraniu przeczyły upięte na indiańską modłę włosy i indiańskie w nich ozdoby; ci, którzy znali jego pochodzenie, znajdowali w jego rysach dziedzictwo indiańskich przodków; mimo to był niezwykle podobny do swojego ojca. Lewą rękę miał na temblaku; prawą obejmował ramiona Sary, która go podtrzymywała.

- Położę go w gościnnym – Hoss przejął opiekę nad młodym człowiekiem, podtrzymując i kierując go w stronę domu.

- Chcę być z nim w jednym pokoju – zastrzegł Adam. Hoss rzucił Joe krótkie spojrzenie i wzruszył ramionami.

- No to położę go w twoim pokoju.

Adam zwrócił się w końcu w stronę Bena, który przez cały ten czas przyglądał się niemo temu, co się działo.

- Ze zdjęcia wnioskuję, że... jest pan... moim ojcem – zaczął niezręcznie. – Przepraszam, że nie pamiętam; serdecznie chciałbym – tutaj jest tak ślicznie.

Ben wstał, czując, że nogi jego z nagła zmieniają się w niepowstrzymanie drżącą masę, i bez namysłu objął i przycisnął do piersi wytęsknionego syna. – Moje dziecko.

Po długiej, długiej chwili rozluźnił uścisk i przyjrzał się uważnie swemu synowi. Ujrzał jego wiek wypisany na zmęczonej twarzy; ujrzał kilka nieśmiało srebrzących się nitek na skroniach; ujrzał te same młode oczy i ten sam uśmiech, który tak dobrze pamiętał, tę samą siłę w tak samo mieniących się złotem i zielenią piwnych oczach.

Adam nie bronił się przed serdecznym powitaniem; sam będąc ojcem, poznał i rozumiał tę reakcję. Uwolniony w końcu z rodzicielskich stęsknionych objęć, zapytał pogodnie:

- Jakoś muszę pana nazywać... Jak do pana kiedyś mówiłem?

Ben otarł dwie gorące łzy, spływające mu po policzkach, ale to na nic, bo po nich wybiegły z oczu jego następne, i jeszcze, i jeszcze następne, wszystkie wielkie i gorące jak jego radość. – „Tato”... mówiłeś do mnie: „tato”...

Adam odpowiedział cudownie łagodnym uśmiechem, w którym wzruszenie drgało jak w tym cichym głosie starego człowieka. – Czy mogę tak dalej mówić?

Ben połknął kolejną łzę i pochwycił syna w ramiona po raz wtóry. – Tak... dziecko... zawsze... zawsze...

- Wejdźmy – powiedział Adam po prostu, jakby w zwykłym dniu prowadzili zwykłą rozmowę o zwykłych
sprawach. W drzwiach rzucił swojemu nadal tkwiącemu tam synowi spojrzenie pełne dezaprobaty, ale Dawid odpowiedział wzrokiem hardym i upartym; widział wzruszającą scenę i musiał się upewnić, czy wszystko jest w porządku. Powitał dziadka dość uprzejmym skinieniem głowy i, nieco bledszy niż w chwili przyjazdu, pozwolił się w końcu zaprowadzić na górę do pokoju.

Adam rozejrzał się z ciekawością i uwagą po wnętrzu domu; część jadalna, kominek, schody, tam zdaje się biuro...

- Ja tu chyba kiedyś byłem – powiedział z namysłem.

FINIS i KOHEU, czyli KONIEC PIEŚNI, CZEŚĆ PRACY, RODACY, koniec cytatu

Notka dodatkowa: O języku szoszońskim nie mam pojęcia, nie wiem, czy w jakimkolwiek języku istnieje słowo „szekele”, a tym bardziej, co mogłoby znaczyć, i nieszczególnie mnie to obchodzi


RETURN TO LIBRARY